sobota, 8 czerwca 2013

4: Poznaj cudze kłamstwa, by zrozumieć własne.

- Proszę, powiedz, że żartujesz... - powiedziała od razu, kiedy przestąpiła próg mieszkania brata.
    Omiotła spojrzeniem całe mieszkanie. Nie było duże, miało tylko dwa pokoje, kuchnię i łazienkę. Całkiem nieźle jak na lokum dla jednej osoby, ale ona nie była przyzwyczajona do takich warunków. Rodzice nigdy nie cierpieli na niedostatek pieniędzy, wręcz przeciwnie, dlatego każde pomieszczenie, które miało mniej niż trzydzieści metrów kwadratowych uważała za klitkę. Tutaj nie miała pewności czy cała powierzchnia wynosiła pięćdziesiąt... Wchodziło się od razu do ciemnoniebieskiego salonu. Na środku stała spora, szara kanapa w kształcie litery L z kilkoma granatowymi, niedbale ułożonymi poduszkami. Tuż obok znajdowała się ciemnobrązowa ława, na której leżała jakaś czarna, gruba teczka, którą Nathan od razu zabrał. Telewizor plazmowy wisiał na ścianie dokładnie na przeciw sofy, a pod nim mieściła się komoda, na której leżała duża, szara wieża stereo z milionem płyt na stojaku. Kilka półek, regał na książki i jeszcze jedna komoda. Całości dopełniał jasny, włochaty dywan i kilka obrazów typu pop-art porozwieszanych na ścianach.
     Ruszyła dalej, spoglądając przez uchylone drzwi do sypialni. Kolor ścian i podłóg był dokładnie taki sam jak w salonie, obraz po lewej bardzo podobny. Jej uwagę przykuła duża, ciemnobrązowa szafa, zasłaniająca prawie całą prawą ścianę, a na samym środku stało spore, niedokładnie zasłane dwuosobowe łóżko.
     Obróciła się.
- Ty i ja? W tym maleńkim mieszkanku? - zapytała z kpiną, udając się w stronę kuchni  i dokładnie jej się przyglądając.
     Całe mieszkanie było utrzymane w tych samych kolorach. Wszędzie niebieski, brązowy i szary z kilkoma wtrąceniami jakichś żywszych kolorów. Niczego nadzwyczajnego nie widziała, ot, kilka kuchennych blatów, lodówka, piekarnik....
- Mhm... - mruknął lekceważąco. - Zamknij się i siadaj na dupie. Mamy do pogadania.
     Przewróciła teatralnie oczami i usiadła na kanapie. Była bardzo wygodna, przyjemnie twarda i musiała przyznać, że jej się podobała. I wyglądała na drogą.
     Nathan dokładnie trzy lata temu odziedziczył naprawdę duży majątek po dziadku. Mężczyzna już długie lata chorował na nowotwór trzustki. Z początku wszystko układało się pomyślnie, wycięto zmiany w narządzie, ale zaledwie rok później przy kontrolnych badaniach wyszło na jaw, że zrobiono to za późno. Choroba z czasem zaczęła atakować wątrobę, płuca, cały układ pokarmowy. To było dla wszystkich ogromnym przeżyciem, a zwłaszcza dla szesnastoletniego wówczas chłopaka, który całe dnie potrafił spędzać przy szpitalnym łóżku, opowiadając dziadkowi, co tylko ślina mu na język przyniosła. Lubił słuchać zabawnych komentarzy do każdej jego wypowiedzi, staroświeckich porad i zaangażowania jakie mu darował. Kiedy tylko trafił do szpitala po raz ostatni z dnia na dzień jego stan się pogarszał. W trzecim dniu pobytu już nie chodził, zaczął błagać córkę o to, by przyniosła z jego mieszkania lek, który brał, kiedy ból stawał się nie do zniesienia. Był słabszy od podawanej mu wówczas morfiny, jednak on pragnął jedynie na własną rękę skrócić swoje cierpienie. Wszyscy pamiętali jego krzyk, kiedy okłamała go, że nic takiego w mieszkaniu nie mogła znaleźć. Czwartego dnia przestał mówić. Nie z niemocy, lecz uznał to za idealną karę dla ludzi, którzy kazali mu cierpieć katusze. Piątego dnia nie miał siły na nic. Spał szesnaście godzin w ciągu doby, przebudzając się na dziesięć minut, kiedy morfina przestawała działać. Siódmego dnia mężczyzna zmarł. Zupełnie dla nich niespodziewanie. Debby była jeszcze za mała, żeby potrafiła znieść taki widok. Dziadek wyglądał strasznie. Był żółty, bo wątroba przestała działać, cały opuchnięty. Jego palce były dwa razy takie, jak jeszcze dwa tygodnie temu. Na jego czole nie widać już było prawie żadnej zmarszczki, białka oczu były przeraźliwie żółte, a wzrok rozbiegany i nieobecny. Leżał spokojnie, patrząc w sufit i miarowo oddychając. Matka Nathana i on sam siedzieli wtedy z nim, ojciec zostawił ich na niecałą godzinę, zmuszony do załatwienia kilku bardzo ważnych spraw dotyczących jego przedsiębiorstwa. Miał za chwilę wrócić i zmienić ich, bo czuwali już bitych kilka godzin, a stan ani drgnął. Był krytyczny, a oni uparcie wciąż trzymali się nutki nadziei. Milczeli. Słyszeli tylko pikanie przyrządu, kontrolującego bicie serca mężczyzny i wsłuchiwali się w jego równy oddech, kiedy w sekundę wszystko zaczęło dziać się przeraźliwie szybko. Dziadek otworzył szeroko oczy, wyginając plecy i unosząc brzuch na wysokość kilkunastu centymetrów. Oboje wstali. Kobieta pobiegła po lekarza, a Nathan złapał mężczyznę za zimną rękę. Ze strachu, jaki go ogarnął przestał na chwilę oddychać, utkwił wzrok w mężczyźnie i wyczekiwał powrotu matki. Poczuł jak grube, chłodne palce ściskają jego dłoń z siłą jakiej jeszcze nie zaznał. Ale to nie miało dla niego znaczenia. Nie obchodziło go, że kiedy uwolni rękę może być sina, albo bordowa, teraz nie mógł skupić się na niczym innym jak na tym przerażającym widoku. Mężczyzna nagle krzyknął, tak głośno, tak donośnym, desperackim tonem, jakiego jeszcze u niego nie słyszał. Jakiego nigdy u nikogo nie słyszał. Maszyna, kontrolująca jego bicie serca oszalała, liczby w okropnie szybkim tempie rosły i rosły, tylko po to by dwadzieścia sekund później spaść do zera, a z ust i nosa mężczyzny wypłynęła ciemnoczerwona krew. I wszystko ucichło... Chłopak nadal stał w miejscu jak wbity w podłogę, nadal z przerażeniem wymalowanym na twarzy i z ręką nieprzytomnie utkwioną w martwym uścisku. Pielęgniarka podeszła, chcąc zapewne zamknąć oczy mężczyzny, ale zrobił to sam, tuż przed śmiercią. Wyglądał, jakby zasnął, oprócz otwartych szeroko, jakby w niemym krzyku ust. Dwunasta trzydzieści dwie... Proszę przyjąć nasze kondolencje, składam je w imieniu całego personelu szpitala. - szepnęła niepewnie lekarka - My wiedzieliśmy, że stanie się to dzisiaj.
     Podniosła wzrok, starając się przybrać jak najbardziej neutralny wyraz twarzy. Brat dosiadł się do niej tuż naprzeciw i wpatrywał się w nią intensywnie. Założyła nogę na nogę i przeanalizowała dokładnie jego wygląd. Ostatni raz widziała go chyba na święta Wielkanocne, kiedy to matka zrobiła tak wielką awanturę, że chłopak nie chciał się pojawić, że dla świętego spokoju zgodził się na wspólne śniadanie. Wszystko zaczęło się psuć zaraz po śmierci Mandy, jej siostry bliźniaczki. Dziewczynka miała dziewięć lat, kiedy straciła życie. To wszystko było chwilą, bardzo krótką. Wybiegła na jezdnię za ich psem, Raphym. Mieszkali  na mało ruchliwej, osiedlowej uliczce, po której jakiś nieodpowiedzialny nastolatek mknął niemal sto trzydzieści na godzinę. Nie zdążył wyhamować na czas...
      Ta rodzina przeszła naprawdę wiele. Najpierw strata ukochanej siostry, później dziadka. Każde niepowodzenie zamiast scalać ich razem, tworzyło gruby mur, którego nie dało się przeskoczyć. O śmierć Mandy obwiniali się po kolei. Raz było to winą nieodpowiedzialnego rodzeństwa, raz matki-pracoholiczki, innym razem nieobecnego duchem ojca. To wielki cios, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że gdyby był w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, do tragedii może by nie doszło albo chociaż wmawiałby sobie, że zrobił wszystko co w jego mocy, na siłę szukając usprawiedliwienia.
       Wszystkie więzi między tą czwórką się rozpadły. Rodzice byli już bliscy rozwodu, kiedy matka całkowicie odcięła się od męża, zatapiając w pracy jeszcze bardziej. Ojciec znalazł sobie inną kobietę i wcale nie krył się z tym, że kogoś ma. Deborah została właściwie całkiem sama, odkąd przed dwoma laty Nathan spakował walizki i wyprowadził się do drugiej części miasta, nie mogąc znieść już atmosfery jaka tutaj panowała. Mimo wszystko dziewczyna znalazła sposób na zapomnienie, który teraz próbowano wybić jej z głowy.
       Chłopak podrapał się po brodzie, czując pod palcami niedogolony zarost. Wziął głębszy oddech i rozsiadł się wygodnie na miejscu, zastanawiając się przez chwile jak najkorzystniej powinien zacząć tę rozmowę.
- Okej, skończyła się zabawa. - stwierdził, przybierając jak najbardziej stanowczy ton głosu. - Od teraz trzymamy się pewnych zasad.
Debby uniosła zaskoczona brwi, marszcząc przy tym czoło i uważnie wyczekując jakiegoś uszczegółowienia tego planu, który, jak się spodziewała, na pewno nie przypadnie jej do gustu.
- Przed każdym wyjściem z domu mówisz mi gdzie wychodzisz, z kim i kiedy zamierzasz wrócić. Robisz to nawet, kiedy nie ma mnie w domu.
- Co?! - zaśmiała się perfidnie, dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru przyjąć nowych reguł.
- Mało tego. - dokończył, unosząc tylko jeden kącik ust w półuśmiechu. - Zanim z kimkolwiek wyjdziesz musisz mi go przedstawić.
- Jaja sobie robisz....
- W domu jesteś najpóźniej o dwudziestej pierwszej. Odbierasz ode mnie każdy telefon. - podkreślił przedostatnie słowo.  - Pomagasz też w domu, a reszta wyjdzie w praniu.
- Ty jesteś jakiś nienormalny! - oburzyła się, uderzając małymi piąstkami w kanapę, co tylko wywołało u niego szczery uśmiech. - Nie jestem dzieckiem!
- Owszem. Zachowujesz się jak rozkapryszona gówniara, więc tak zamierzam cię traktować. - odparł spokojnie, wzruszając ramionami.
- Zapomnij, że się dostosuje do tego chorego regulaminu! Jak w jakimś pieprzonym więzieniu! - zdążyła tylko krzyknąć, bo ktoś zadzwonił nerwowo do drzwi.
- Więc wynocha do swojej celi. - zaśmiał się, podnosząc z miejsca. - Rozpakuj zabawki i nie rób cyrku.
Zauważył tylko, jak wręcz kipi z niej złość i zabiera prędko jedną z dwóch podróżnych toreb jakie tu przytargali. Był pewien, że będzie wracała do tego tematu, usiłując zmienić zasady, ale zdążył się na to przygotować. Znał ją w końcu całe czternaście lat.
     Szarpnął za srebrną klamkę mahoniowych drzwi mieszkania, a jego oczom ukazał się Dennis, tyle że... Nie wyglądał normalnie. Wszedł bez słowa do środka, nadal trzymając ręce w kieszeniach ciemnych dżinsów. Był czymś widocznie zdenerwowany, nawet bardzo, a rzadko widywał go w takim stanie. Wypuścił głośno powietrze i przeczesał dłonią włosy, czekając aż przyjaciel zamknie za nim drzwi.
     Natrafił spojrzeniem na walizkę, leżącą na środku dywanu i pytająco uniósł brew, na co szatyn pokazał mu, żeby na razie odpuścił.
- Co jest? - spytał, z niezrozumieniem obserwując znajomego.
- Roger dzwoni do mnie od rana. Caitie nie wróciła do domu.



***



      Kawiarnia Ascension Caffe przy Peak Street działała od niedawna. Jej właściciel początkowo zajmował się dwiema dyskotekami, które stworzył i które były jednymi z tych najbardziej popularnych w Dallas, sercu gorącego Texasu. Z czasem zaczął powiększać swoją działalność, otwierając jeszcze trzy niewielkie przedsiębiorstwa, pełniące funkcje bardziej oficjalne.
      To był jego pierwszy dzień w nowej, zupełnie innej pracy. Stał za elegancką, gładką ladą w białej, firmowej koszuli i wycierał całą serię śnieżnobiałych filiżanek, przyglądając się przy tym uważnie każdej z osoba i pilnując, żeby nie pojawiły się na nich żadne zacieki. Nie mógł przyzwyczaić się, że nikt go nie pospiesza, nikt nie kłóci się o rzekomo źle wydaną resztę i nikt nie rozlewa zimnego piwa na blat. Głośną, komercyjną muzykę zastąpiła ta cicha i spokojna, a ciemnozielone ściany i czarny sufit zastąpił wszechobecny beż.
       Bar znajdował się w centralnej części pomieszczenia, które swoją powierzchnią sięgało niemal pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Był naprawdę duży, za ladą czuł się bardzo swobodnie w porównaniu z ciasnotą nocnego klubu, w którym dotychczas zajmował się wydawaniem napoi. Tuż pod kasą znajdowała się zamykana na kluczyk szuflada, w której trzymano banknoty o wysokim nominalne. Obok rządek idealne poukładanych sztućców i talerzyków. Po drugiej stronie kilka półek pełnych reszty naczyń, od przezroczystych, wysokich kielichów, w których podawano między innymi słynne Latte Macchiato do maleńkich filiżaneczek do espresso. Całkiem po prawej stronie znajdowała się przezroczysta, widoczna dla klientów zamrażarka z lodami, które podawano do deserów. Na niej ogromny półmisek świeżych owoców i kilka rodzajów polew do gofrów.
       Panował mały ruch. Kelnerka, długowłosa, zielonooka Jamie, którą zdążył poznać na krótkim kursie, krzątała się teraz po ogrodzie, czyszcząc tamtejsze stoliki i zbierając zamówienie od pary, która przyszła tutaj niecałe pięć minut temu. W środku oprócz niego siedziały jeszcze trzy osoby - trzydziestolatek w garniturze, z nosem w swoim podręcznym kalendarzu z parującą obok Irish Coffe, która z założenia oprócz whiskey powinna mieć na wierzchu bitą śmietanę, z której zrezygnował oraz jakieś dwie, niewiele młodsze od niego dziewczyny, żywo o czymś dyskutujące, pochłaniające firmowy deser lodowy z masą bitej śmietany i świeżymi brzoskwiniami.
       Zdążył wytrzeć jeszcze tylko pojemnik z herbatą English Breakfast, kiedy podeszła do niego uśmiechnięta, jak zwykle, Jamie.
- Dwie szarlotki z lodami waniliowymi, Mocca i klasyczne Americano. - wyrecytowała, spoglądając na niego i kładąc zapisaną kartkę na ladzie. - Zajmę się deserami. - postanowiła i obeszła bar dookoła, podchodząc tuż obok chłopaka i nakładając z wysokiej patery dwa kawałki jabłecznika na osobne talerze.
       Bez słowa zaczął przyrządzać napój, kiedy znowu się odezwała.
- Jak pierwszy dzień? - spytała, spoglądając na niego.
       Leniwie podniósł wzrok, omiatając ją wzrokiem. Stała kilka centymetrów od niego, przygotowując maszynę do bitej śmietany i w końcu podkładając pod nią jeden z dużych talerzy. Długie, brązowe włosy upięła z tyłu, pozostawiając grzywkę i kilka kosmyków luźno zwisających przy twarzy. Prawie w ogóle nie miała makijażu, jedynie rzęsy przeciągnęła kilka godzin wcześniej czarną maskarą i użyła korektora pod oczy. Na nosie i policzkach miała kilka uroczych piegów, które tylko dodawały jej uroku i sprawiały, że wyglądała jeszcze młodziej niż w rzeczywistości. Nie była wysoka, ale ukrywała to wkładając czarne, klasyczne szpilki, specjalnie dobrane, żeby współgrały z czarną, krótką spódniczką i firmową, białą bluzką, której dwóch górnych guzików nie zamierzała zapinać. Logo baru, przedstawiające czarno białą, parującą filiżankę z nazwą firmy tuż pod spodem znajdowało się na wysokości jej lewej piersi, zasłonięte przez odstający od jej szyi biały, sztywny kołnierz.
- Czekaj. Americano i... co? - zmarszczył brwi, włączając ekspres i wychylając się, żeby sprawdzić co zapisała na kartce.
- Mocca. - zaśmiała się, unosząc brew. - Wszystko w porządku?
        Miał jakieś złe przeczucia, co do tego samotnego pobytu Debby w mieszkaniu. Nie pomyślał o tym wcześniej, właściwie nawet nie miał czasu. Najpierw ten nagły telefon z policji, później kilkugodzinny pobyt na komisariacie, dom rodziców, z którego zgarnął bagaże siostry, cała sprawa z Rogerem i jego siostrą... I choć dziewczyna zarzekała się, że na niego poczeka i dokończą rozmowę, coś go popychało w stronę czarnych myśli. Nie potrafił skupić się na pracy, mimo że powinien za wszelką cenę dawać z siebie wszystko, bo szef w każdej chwili mógł wpaść tutaj i sprawdzić jak interes się rozwija, a widok na wpół przytomnego chłopaka raczej na nic nie wpływał dobrze.
- Nie wyspałem się. - przyznał szczerze, wymijając temat. - To wszystko.
- Na pewno? - dopytała osiemnastolatka.
       Kiedy ekspres zasygnalizował, że jedna z kaw jest już gotowa, Nathan podniósł filiżankę, nieostrożnie kładąc ją na podstawce, omal nie wylewając jej zawartości. Wytarł dwie łyżeczki i niespokojnie położył je na tacce.
- Muszę zadzwonić. - stwierdził, spoglądając na Jamie wyczekująco.
        Uśmiechnęła się i pokiwała twierdząco głową. Odetchnął ciężko i ruszył wolnym krokiem na zaplecze. Miał nadzieję, że dziewczyna nie będzie go wypytywać o szczegóły, bo naprawdę nie miał ochoty na tłumaczenie się. Był w takim stanie, że jedyne o czym myślał to to, że zachował się niesamowicie nieodpowiedzialnie zostawiając ją samą w domu. Kto wiedział, co jej strzeli do głowy...
        Zamknął za sobą drzwi zaplecza. Pomieszczenie było pomalowane na szaro, a podłoga wyścielona burą wykładziną. Ominął kilka mioteł, które leżały tuż przy drzwiach i przez przypadek kopnął szufelkę, robić przy tym mały huk. Podszedł do szafy i znalazł spojrzeniem swoje rzeczy. Wyjął telefon i prędko w kontaktach wyszukał odpowiedni numer. Przeczesał dłonią włosy i wypuścił z ust powietrze. Odebrała po drugim sygnale.
- Sprawdzasz mnie?
        Oparł się ramieniem o ścianę i uśmiechnął pod nosem. Nie słyszał w jej głosie nic nadzwyczajnego ani dziwnego, więc mógł odetchnąć z ulgą, że nic złego się nie stało. Wydawać by się mogło, że był trochę nadopiekuńczy, ale nie trudno się dziwić, kiedy jego siostra była tak bardzo nieprzewidywalna i momentami naprawdę lekkomyślna. W głowie już nie raz, nie dwa przyzwyczajał się do myśli, że dziewczyna prędzej czy później trafi pod jego skrzydła, był na to całkowicie przygotowany, ale rzeczywistość i to, jak musiał się z nią obchodzić było dla niego czymś nowym. Nie widywali się często, raz na miesiąc, czasami nawet rzadziej, dlatego tak bardzo obce wydawały mu się niektóre z jej zachowań, nawet tych całkiem przyziemnych. Te dwa lata wybudowały między nimi niewidzialny mur, który teraz wyczuwał jak jeszcze nigdy.
- A powinienem? Jesteś w domu?
- A gdzie mam być? Oglądam telewizję i jem twoje przestarzałe ciastka. Podejść bliżej telewizora, żebyś uwierzył?
- To siedź na dupie, nie oglądaj programów dla dorosłych i umyj zęby po jedzeniu. - zaśmiał się, faktycznie słysząc w słuchawce muzykę, towarzyszącą telezakupom. - Wracam za kilka godzin.
- Nie powiem, że nie mogę się doczekać... - zironizowała.
        Dwie godziny przed końcem jego zmiany, stało się coś, czego wcale się nie spodziewał. Wkładał naczynia do zmywarki, a Mia, druga kelnerka, przygotowywała rachunek dla któregoś stolika, kiedy do kawiarni weszła pewna dziewczyna, a za raz za nią pracodawca, kontrolując jak idzie dzisiejszy utarg. Od razu rozpoznał długie, proste blond włosy i zastygnął w miejscu. Megan.





***




- Gotowa? - usłyszała rozbawiony, męski głos w słuchawce. - Jestem przed klatką.
     Uśmiechnęła się delikatnie i podeszła do mahoniowych drzwi wejściowych mieszkania brata. Miała na sobie bardzo krótkie, szare szorty i niebieską koszulkę, odkrywającą płaski brzuch. Włosy opuściła luźno na ramiona i godzinę wcześniej nałożyła mocny makijaż, jaki zawsze mu się w niej podobał.
      Przekręciła skobelek i otworzyła drzwi, a jej oczom ukazał się długo wyczekiwany widok.
Aaron był wysokim, niebieskookim szatynem, którego widziała ostatni raz równe dwa dni temu, ale zdążyła poczuć jak bardzo go jej brakowało. W takich chwilach zapominała o wszystkich złych rzeczach jaki im się przytrafiły. Myślała tylko o tym, że właśnie teraz, w tym momencie chłopak robi wszystko, żeby jej pomóc, żeby poczuła się w końcu lepiej po całej tej serii niepowodzeń i przykrości jakie stawały na jej drodze w ostatnim czasie.
      Zdążyła zobaczyć tylko jeszcze jego szeroki uśmiech i pozwoliła mu delikatnie się pocałować.
- Jesteś spakowana? - dopytał, zamykając za sobą. - Raczej nie będziemy mieć okazji, żeby się tu wrócić.
- Zabrałam wszystko. - zapewniła, wzruszając ramionami - Jedźmy już.
- O której kończy Nathan?
Uniósł brew i przyjrzał jej się dokładnie. Debby obejrzała się za siebie, na ścienny zegar, który wskazywał pięć minut po piętnastej. Wolałaby już opuścić to mieszkanie, będąc pewną, że kiedy brat tu wkroczy, ona będzie już daleko stąd i nie będzie w stanie znaleźć jej tak szybko.
- Za godzinę. - szepnęła niepewnie, siląc się na uśmiech.
- Mamy jeszcze czas...

4 komentarze:

  1. Zastanawiałam się dlaczego tak długo nie pisałaś. No i mam to, czego chciałam. Powiem ci szczerze, że wyczuwam coś ciekawego. =3 Opowiadanie się rozwija. Pisz szybciej, bo nie mogę doczekać się dalszej akcji. I przydałaby się zakładka z bohaterami, ale o tym chyba wspomniałam już wcześniej.
    Pisałam, jak bolała mnie głowa. Wiem, że nie powinnam, bo wychodzi coś durnego potem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział znakomity i pełen emocji.
    Trzymaj tak dalej. xd

    OdpowiedzUsuń
  3. No i jestem, przepraszam za takie opóźnienia, ale ostatnio nie mam weny zarówno na czytanie, jak i pisanie. Ech, tak mi się wydaje, że dorosłość wcale nie jest taka kolorowa, na jaką wygląda xD
    Staram się jakoś zrozumieć Debby i Nathana. Chłopak uciekł z domu, bo nie mógł wytrzymać panującej tam atmosfery. Zostawił swoją siostrę. Nie mam pojęcia, czy byłby w stanie zabrać ze sobą swoją niepełnoletnią siostrę, nie znam się na prawie.
    Ucieczka Debby jest nierozsądna, choć w gruncie rzeczy poniekąd zdaję sobie sprawę z tego, że trudno jest jej wytrzymać z człowiekiem, który traktuje ją z taką odrazą i niechęcią.
    Biedna ta rodzina, widać, że każdy z nich nie potrafi się pozbierać po stracie tylu bliskich osób. Mam jednak szczerą nadzieję, że z czasem to się zmieni. W końcu wzajemne wsparcie jest niezbędne.
    Pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach, podoba mi się. I to bardzo! Nadal nie mogę zoriętować się we wszystkich bohaterach, ale powoli udaje mi się zrozumieć postępowanie niektórych z nich.
    Podoba mi sie twój styl pisania i to, że czyta się twoje opowiadanie z taką lekkością i przyjemnością.
    Nie mogę się doczekać, kolejnego rozdziału, ponieważ wciągnęłaś mnie niesamowicie i chcę poznać dalsze losy Nathana i jego siostry Debby.
    Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do mnie na metafizyczne.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń